wtorek, 26 sierpnia 2008

Wszystko ma swój czas…

W pewien październikowy dzień, upajając się malowniczymi beskidzkimi pejzażami powiedziałam Panu „TAK!!!”. Dwa tygodnie później byłam już na spotkaniu w Salezjańskim Ośrodku Misyjnym formującym młodych ludzi do wyjazdu tam, gdzie ich rąk i serc gotowych do pomocy najbardziej potrzeba. Czy był to nagły poryw serca? Chwilowy, nowy pomysł na najbliższą przyszłość? Na tamtą chwilę mogłoby się tak wydawać, ale dziś, patrząc z perspektywy czasu, dostrzegam jak decyzja ta dojrzewała dzięki poszczególnym sytuacjom w moim życiu, ludziom, którzy pojawili się na mojej drodze… Duch misyjny, powołanie (jakkolwiek to nazwać) „nabierało mocy”, by w odpowiednim czasie „zakwitnąć i wydać owoc” w postaci zdeklarowania się na wyjazd!

„Miejsce to wybrał Pan…”
Moim „miejscem przeznaczenia” okazała się MONGOLIA, a dokładnie dzielnica Ułan Bator – Amgalan. Przebywając przez rok w mroźnej krainie Czingis Chana (pełnej dzikich psów!) zostałam posłana do pracy z dziećmi ulicy.

"Nie bój się mała trzódko..."
Szeroki wachlarz uczuć ;), wewnętrznych „zawirowań” od samego początku dał o sobie znać… Nie brakowało (i nie brakuje!) wątpliwości, znaków zapytania: „czy podołam wyznaczonym zadaniom?”, „czy zostanę zaakceptowana przez ludność do której zostanę posłana?”, „czy tęsknota za bliskimi nie sparaliżuje moich działań?!”. Tego typu pytań było, jest i podejrzewam że będzie do momentu, kiedy zostanę skonfrontowana z tym, co mnie czeka na miejscu, dopóki nie doświadczę „na własnej skórze”, czym jest praca na misji. W momentach takich mam wrażenie jakbym traciła grunt pod nogami… Mimo wszystko wiem, że owe niepewności są dla mnie bardzo istotne! Pozwalają bowiem uświadomić, jak ważna jest w tym wszystkim wiara i bezgraniczne zaufanie… Pokazują jednocześnie, że nie ja jestem autorką tego dzieła, że stanowię jedynie kawałek gliny, który każdego dnia jest „wyrabiany”, któremu Garncarz nadaje kształt, by coraz to bardziej udoskonalany, mógł służyć jako naczynie innym...