Za miesiąc będziemy obchodzili Święta Wielkanocne. W związku z tym wybrałyśmy się z Martą do Ulaanbataar, by dokonać zakupu potrzebnych nam materiałów do wykonania kartek świątecznych z dziećmi. Wspomnę, że nasze lekcje języka mongolskiego wydają coraz lepsze owoce, zatem częściej udajemy się same po zakupy, podczas których jesteśmy w stanie dowiedzieć się o ceny niezbędnych rzeczy, możliwość wystawienia rachunków. Oczywiście nieustannie wzbudzamy zainteresowaniem swoim wyglądem (aż tak bardzo nie przytyłyśmy!;)), kolorem oczu, blond włosami. Przestaje nas dziwić fakt, gdy biorą nas za „oros chun” (Rosjanki), gdy w sklepach, czy na ulicy, gdy o cokolwiek pytamy (oczywiście po mongolsku!), w odpowiedzi słyszymy łamany język rosyjski;).
Idziemy na tramwaj. Radujemy się ciepłym dniem, podziwiając otaczające nas wokół góry. Co raz ktoś nas zaczepia, przysłuchuje się obcemu językowi… Tramwaj nr 4 stoi z otwartymi drzwiami. Wchodzimy do środka, zajmujemy w miarę wyglądające na czyste siedzenia. Po chwili przychodzi pani z butelką wody, którą zaczyna polewać po podłodze i wszystkich wyprasza. Zaczyna zamiatać. Czekamy na inny tramwaj ok. 15 min. Żaden nie nadjeżdża. Przyglądamy się maleńkiemu, słodkiemu pieskowi, który jeśli nie wykaże się sprytem – szybko skończy swój żywot pod jednym z samochodów. Niestety – taki widok można spotkać bardzo często. Gromady dzikich psów wałęsających się po ulicach stanowią normę.
Nasza „czwórka” jest już czysta, więc wsiadamy z powrotem. Piasek zmieszany z wodą polewaną przez panią daje średni efekt, kurz unosi się w powietrzu dusząc pasażerów. Zasłaniam się szalikiem. Najważniejsze, że jest w środku ciepło! Czekamy kolejne 15 min. na odjazd. Ktoś wbiega do ruszającego tramwaju. Gdzie można kupić bilety? Zazwyczaj w miejskich środkach lokomocji można się spotkać z rodzinnymi biznesami: mężczyzna za kierownicą, żona, lub ktoś z rodziny chodzi po autobusie, czy tramwaju i sprzedaje bilety. Dojeżdżamy do miasta. Sztuczna palma w Ulaanbaatar (gdy na dworze -30), jurty w środku miasta zaraz przy ekskluzywnych biurowcach, panie siedzące na chodnikach z telefonem stacjonarnym u których można zadzwonić też już nie przykuwają naszego wzroku tak jak na początku. Po drodze spotykamy ze dwie stłuczki – nie dziwią nas one, są „chlebem powszednim”, bowiem kierowcy jeżdżą jak piraci, nie zważając na światła, przepisy. Każdy ma pierwszeństwo. O pieszych nie wspomnę… Opanowałyśmy już sztukę przechodzenia przez jezdnię (celowo nie piszę „pasy”) – grunt to być pewnym siebie, albo iść zaraz za Mongołem;).
Odwiedzamy ciąg sklepików papierniczych, porównujemy ceny, oczywiście – za „twarz” płacimy więcej. Nie dziwi nas to… Ceny w sklepach, aptekach są najczęściej „wymyślane” przez sprzedawców. Wiedzą, że z „zapadniaków” mogą zedrzeć więcej pieniędzy. Z jednej strony przykre, a z drugiej mam świadomość jak niewiele zarabiają.
Głód daje o sobie znać. Zachodzimy więc do „cajnego gadzaru”, by przekąsić małe co-nieco. Bierzemy menu. Po chwili pani przychodzi i wymienia na inne. Patrzę na Martę znacząco i pytam: „czy obcokrajowców obowiązuje inny cennik?!”. Zjadamy po chuszurku i sałatce jajecznej, po czym kierujemy się w stronę autobusu. Po drodze odwiedzamy jeszcze kilka sklepów – wszystko w nich błyszczy, trendy ubrania to te, które mają jak najwięcej cekinów, świecidełek. Stwierdzam, że nie jestem na topie;(
Na przystanku autobusowym łapiemy „czternastkę”, która jedzie do naszego Amgalan. Z każdym przystankiem robi się coraz tłoczniej, bowiem jest pora, gdy dzieci kończą szkołę, dorośli pracę. Na ulicach korki. Pan „wczorajszy” ziewa mi prosto w twarz. Uznaję, że z moją chorobą lokomocyjną dalsza podróż nie jest zbyt bezpieczna. Marta też nie czuje się najlepiej. Postanawiamy wpaść do Czarka na kawę, by w Don Bosco poczekać na naszego kierowcę, który odbiera dzieci ze szkoły. Spoglądam coraz na zakupy, które trzyma Marta, bowiem przykuły one uwagę gościa za nią. Na jednym z przystanków wsiada pani w zaawansowanej ciąży, w papciach, szlafroku. Patrzymy znowu po sobie… Pytam: „czy jest nas jeszcze coś w stanie tutaj zaskoczyć?!” Minęło pięć miesięcy mego pobytu, jednak co rusz coś zadziwia, coś zaskakuje. Moja uporządkowana natura buntuje się nieco w tym zupełnie innym świecie… W świecie mongolskim, gdzie punktualność jest cechą króli, gdzie to co nienormalne dla nas jest czymś normalnym dla nich. Na koniec dnia przychodzi myśl: „przecież gdyby wszystko było poukładane, zaplanowane przez nas to jaki by sens miało życie?! Było by szare, bez niespodzianek… A tak? Można co rusz się zadziwić, zaskoczyć, bo życie to przecież jedna wielka NIESPODZIANKA!”
Życzę Wam, aby życie zaskakiwało Was każdego dnia (oczywiście jak najbardziej pozytywnie!), byście potrafili dostrzec w czymś niezwyczajnym coś zwyczajnego!