środa, 19 sierpnia 2009

Słowa...

Minęło trochę czasu… Czasu, w którym zabierałam się do napisania kilku słów przed wyjazdem, ale też czasu, gdy jestem już w Polsce. Wciąż brakuje słów. Nie wiadomo od czego zacząć, gdy pada pytanie: „jak było?”. W głowie i w sercu wciąż „nieuczesane” myśli, wrażenia, które powoli układam, by wytworzyć pewien obraz, a raczej mozaikę tego, co działo się przez te 11 miesięcy.

Na drzwiach makatka mongolska. Na niej jurty, wielbłądy… Za oknem okrzyki dzieci. Co chwilę podchodzę do niego, by poobserwować bawiące się brzdące. Widok jest jednak nieco inny niż z budynku w Amgalan. Patrzę na nie „z góry”, z czwartego piętra bloku w Grajewie. Nie mogę krzyknąć, by zeszły z kontenera, czy aby nie czepiały się bramki na boisku, bo może się przewrócić. To są inne dzieci. Nie moje… Je pilnują mamy, bądź babcie, ubrane są w czyste, kolorowe ubranka, bawią się w piaskownicy ładnymi zabawkami, jeżdżą na kolorowych rowerkach… Odchodzę od okna i patrzę na nierozpakowany plecak. Minął już tydzień… Chyba każdy wolontariusz rozumie to uczucie… Kawałek serca zostało tam, w Mongolii.
Rok trudnej, jednak jakże radosnej i budującej pracy. W sercu dziwna pustka, że cos się zakończyło. „Coś” – przygoda, spotkanie, pewnego rodzaju lekcja? Różnie możnaby było nazywać ten niesamowity czas. Czas, w którym Pan tak wiele pozwolił mi doświadczyć. Czas wypełniony czasem łzami, zwątpieniem, upokorzeniem… Nie to jednak zapisuję w mym sercu! Najdroższe i niedoodebrania są chwile te kojące niezwykle-zwykłe, spędzone z dziećmi, w których nieraz nie trzeba było słów – wystarczył uśmiech, przytulenie.

Za ten niezwykły czas pragnę podziękować przede wszystkim Najwyższemu, że posłał mnie właśnie w to, a nie inne miejsce! Następnie Rodzicom za zaufanie, jakim mnie darzą co do moich pomysłów. Moim Bliskim i Przyjaciołom, którzy przez cały ten czas niezawiedli mnie wspierając „całą wspieraczką”! Salezjańskiemu Ośrodkowi Misyjnemu – za możliwość wyjazdu! Ludziom dobrej woli, którzy wsparli mnie finansowo, którzy organizowali zbiórki na rzecz naszych dzieci. Wszystkim, którzy w jakikolwiek sposób przyczynili się, że mój wyjazd, pobyt i powrót przebiegł bez większych problemów, łagodniej.
I na koniec – memu Kochanemu za to że Był i że Jest ze mną w tym niezwykłym dla mnie czasie!!!

Za wszystkie cuda, jakie dane mi było przeżyć w tym roku –BOGU NIECH BĘDĄ DZIĘKI!
Z pamięcią w modlitwie – Iwona sister

wtorek, 7 lipca 2009

Krótko przed snem...



„Musimy się starać poznać Boga przede wszystkim przez to, żebyśmy byli coraz wierniejsi temu, co w nas jest najlepsze, najgłębsze, najczystsze. Bo w człowieku są bardzo różne poziomy i czym ty jesteś, to wynika z tego, czemu ty jesteś wierny, jakim twoim dążnościom jesteś wierny, za którymi idziesz. I niestety bardzo często człowiek nie idzie za tymi najgłębszymi i wyobraża sobie, że jest sobą, a nie jest sobą, bo nie wie, kim jest. Bo ty możesz być sobą, odnaleźć siebie, jeżeli pójdziesz za tymi natchnieniami, które w tobie są najbardziej autentyczne, najbardziej Boże i najbardziej twoje”.
Fragment książki „W głąb misterium” ojca P. Rostworowskiego

Odkryć siebie do końca… czy to możliwe? Czy w 100% jesteśmy w stanie powiedzieć o sobie „jestem taki, jestem owaki”?! Zmieniamy się. Kreują nas sytuacje, zmieniają nas ludzie. W konfrontacji z nimi stajemy przed wyborem: zaprzedać siebie, swoje dotychczas odkryte i wypracowane JA, bezrefleksyjnie ulec chwili, by zostać zaakceptowanym, by poczuć się lepiej porzucając własne ideały albo podjąć walkę. Stoczyć bój o obronę PRAWDY, ideałów, które zostały nam (za)dane.
Zaprzedać siebie… Utracić światło, które do tej pory wskazywało drogę, które rozświetlało ją w gąszczu dylematów moralnych… Albo być wiernym do końca wbrew wszystkiemu. Podążać za tym, co w sercu najważniejsze – za PRAWDĄ, która nie od razu pokazuje swoje piękno.
Wierność PRAWDZIE ponad wszystko, niczym Ten, który zawisł na krzyżu…
Dobranoc*

środa, 1 lipca 2009

Miracle (cud)




Podczas porannej kawy z klerykiem Arnoldem rozmawiamy na temat religijności w Mongolii. Temat dość głośny ostatnio, bowiem sprawdzeniu podlegają wszelkie stowarzyszenia i kościoły. Grupa podejrzliwych o nielegalne praktyki religijne ludzi nie ominęła również naszej wspólnoty – akurat odprawialiśmy mszę. Zostawili nas na szczęście w spokoju.
Arnold nawiązuje do ostatniego spotkania z jednym z Mongołów, który zainteresowany ciemnoskórym mężczyzną zapytał, co robi w Mongolii. Gdy dowiedział się, że jego rozmówca jest przyszłym księdzem – lekko zbulwersowany powiedział: „pokaż mi swojego Boga”. Arnold użył trafnej wg mnie metafory, porównując Boga do wiatru, którego nie można dostrzec, lecz można odczuć Jego obecność, dostrzec owoce Jego działania… Od tych słów przeszliśmy do tematu cudów w naszym życiu. Nasz brat opowiedział mi o ciężkiej chorobie, którą przeszedł wiele lat temu. Miał być poddany operacji. W momencie, gdy był do niej przygotowywany, wszelkie dolegliwości przeszły. Zablokowane od guzów gardło zaczęło normalnie funkcjonować. CUD! Wspomniłam na podobną sytuację, która dotknęła również mnie. Ponad 10 lat temu, przygotowana do operacji, poddałam się kontrolnemu usg. Lekarze nie wierzyli. Poprzednie guzy wielkość pomarańczy „zniknęły”. Jak nie wierzyć w cuda, jakie Pan czyni w naszym życiu?!
Współczuję ludziom niewierzącym. Tym, którzy nie mają nadziei. Którzy nie mają Kogoś, do kogo mogą się zwrócić w potrzebie z wiarą o cud. Chciałoby się wyjść na ulicę i krzyczeć: „uwierzcie!” Być może potrzebują czasu, być może potrzebują cudu w swoim życiu, by móc uwierzyć, by poczuć się wybranym.
„O cuda, cuda, cuda niepojęte. Cóż Ci się Jezu spodobało we mnie?!” Często zastanawiam się nad tymi słowami, bowiem dostrzegam coraz więcej cudów w moim życiu.
Kolejnym CUDEM, jakiego Pan pozwala mi doświadczać w moim życiu jesteś Ty. Wierzę, że Wspólnie doświadczymy ich wielu…
Kończąc tę refleksję życzę wszystkim moim bliskim i dalszym wiary w CUD!

poniedziałek, 8 czerwca 2009

"Coś się kończy, coś się zaczyna..."

W miniony piątek uczestniczyliśmy w uroczystym zakończeniu szkoły naszych podopiecznych. Sześciu naszych chłopców w odświętnych togach, z niewysłowioną radością na twarzach otrzymało dyplomy ukończenia szkoły Don Bosco i tym samym zdobycia zawodu. Patrząc na tych młodych mężczyzn śpiewających dumnie hymn Mongolii – moje serce mało nie wyfrunęło z dumy!;))) Radość wielka tym bardziej, iż jest to rok, w którym tak wielu naszych podopiecznych ukończyło szkołę. Niestety, edukacja zostawia wiele do życzenia, ale czemuż się dziwić, gdy większość z tych osób przed przybyciem do naszego domu nie wiedziała czym jest szkoła i rozpoczynała naukę np. w wieku 16 lat? Istotowość edukacji trzeba więc nieustannie wpajać, szczególnie najmłodszym dzieciom, które w miarę normalnie rozpoczęły szkołę. Wielu z nich nie zdaje sobie sprawy jak ważną jest ona dla ich przyszłości, uważając, że nauka np. języka angielskiego jest zbędna.
Wracam jednak do tego wyjątkowego piątku. Nie mogę pominąć jakże ważnego faktu, jaki miał miejsce w ten dzień! Jeden z naszych wychowanków – Sanczulun – otrzymał medal, gdyż okazał się najlepszym uczniem w szkole! Chłopak naprawdę inteligentny, do tego niesamowicie zdolny plastycznie.
Co dalej z naszą młodzieżą?! Obecnie odbywają praktyki, po ich zakończeniu winni poszukać pracy i opuścić naszą placówkę. Prawda nieco brutalna, jednak czas „ochronki”, sprawowania opieki kiedyś się kończy. Wyposażeni w wiedzę, doświadczenie muszą stawić czoła rzeczywistości i zacząć żyć na „własny rachunek”. Większość z nich to chłopcy inteligentni i zdolni, cześć nieco leniwa, jednak myślę, że rzeczywistość zweryfikuje ich poczynania pokazując, którą drogą należy iść!
Na koniec po raz kolejny chcę podziękować wszystkim opiekunom adopcyjnym, którzy zaglądają na mój blog i dzięki którym ci młodzi mogli ukończyć szkołę średnią. To dla nich niesamowity prezent, a zarazem szansa, by to, co otrzymali, móc konstruktywnie wykorzystać. Wręczone dyplomy stanowią dla nich dowód i zachętę, że przez ciężką pracę, upór można coś w życiu osiągnąć wyznaczone cele!
Z serdecznym pozdrowieniem z deszczowego, ale jak zawsze radosnego Amgalan -Iwi

wtorek, 2 czerwca 2009

Poranna kawa...

Jeden z moich karniewskich znajomych powiedziałby: "Przecieramy zaropiałe oczęta!". Czynię to niezwłocznie przy kubku naturalnej kawy, którą jakże cieżko tutaj dostać. Na szczęście-są Tacy, którzy przebuszują całe Ułaanbaator, żebym mogła się nią raczyć o poranku! Ale nie o kawie miała być mowa. Może jeszcze tylko tyle, że nie mogę się doczekać, kiedy napiję się jej z mamcią!;)
Mamy wtorkowy, bądź środowy poranek-nie orientuję się. "Studenci" w oczekiwaniu na naszego zwariowanego kierowcę grają w kosza. W moich oczach są "nie do zdarcia". Wracają z praktyk wieczorami-szybka kolacji i na boisko! Cóż-z daleka widać duch salezjański!;) Pogoda jak na razie dopisuje, choć w zeszłym tygodniu wróciły minusowe temperatury i padał śnieg. Mamy nadzieję, że nasze ziemniaki przetrwają te anomalie pogodowe!
Maluchy mają wakację. Kilkoro chorowało (łącznie z fr.Wiktorem), na szczęście w "zbiorowych zachorowaniach" możemy liczyć na naszego polskiego ambasadora (z wykształcenia jest chirurgiem), który jest niezawodny! Niestety-jeszcze tylko przez 2 miesiące, bowiem zamykają ambasadę polską w Mongolii;( Nie możemy więc więcej chorować!
W poniedziałek obchodziliśmy Dzień Dziecka, ale nie tylko. Mongołowie obchodzili w tym dniu również Dzień Matki. Było to święto państwowe. Dodatkowo urodziny miał Mongołdziu, zwany Dzidzikiem. Które? I tu mamy zagadkę. Chłopiec utrzymuje, że ma 7 lat, podczas przyjęcia nie otrzymaliśmy dokumentów, ze specjlistycznych badań zębów wynika zaś, że ma 10. Nieprawdopodobne... Pamiętam, gdy słyszałam o dzieciach z Afryki, które nie znają dat swoich urodzin. Wydawało mi się to niemożliwe... a jednak...
Nie mniej jednak było bardzo radośnie! Większość dzieci pojechała z życzeniami do mam. Tych, których nie mają rodzin, usadziliśmy w naszej niezawodnej Toyocie i pojechaliśmy na małą wycieczkę. Zza okna samochodu rozciągały się niesamowite widoki, wszystko się zazieleniło, obudziło do życia. Mężczyźni na koniach poganiający stada owiec, krów, koni... przestrzeń, dzikość.. Nawet dzieciaki były pełne zachwytu! Po odwiedzeniu Czingisa rozbiliśmy się nad rzeką. Wspólne gry, śpiewy... Radości serca aparat nie uchwyci. Po powrocie grill z tymi, którzy zdążyli wrócić, msza św. Zmęczeni totalnie udajemy się na spoczynek. To był piękny Dzień Dziecka i Dzidzika!;)
Czekamy wciąż na decyzję o przeniesieniu się. Ogarnęliśmy z grubsza spalony budynek, nie mamy tu jednak wody, przez powybijane szyby i dziury w ścianach przedziera się zimno. Nie zostajemy jednak sami w potrzebie. Pan zsyła Aniołów Stróżów!
Warzywa w szklarni zaczynają mówić "dzień dobry". Ks. Wiktor z niecierpliwością czeka na pomidory i ogórki. Póki co mamy problem z pieleniem i odróżnieniem warzywa od zielska;) Serducho cieszy się na widok swojskich warzyw, które dzieciaki będą mogły wcinać!
Cóż więcej?! Radość dookoła, choć wyjechały dwie "nieprzeciętne" Polki z UB -Lucynka i Ola;(.

Uciekam na śniadanie z maluchami:)

wtorek, 26 maja 2009

między ciszą a ciszą
sprawy się kołyszą
i idą
i płyną
póki nie przeminą (…)



Cisza na moim blogu wywołała niejedne ponaglenie, cobym obudziła się i „skrobnęła co nieco”. Nie była to zwykła cisza. Podczas niej tysiące spraw się „kołysało i nadal kołysze”. Ostatni miesiąc był bogatym w przeróżne nieplanowane, nieprzewidziane i nie zawsze miłe sytuacje.
Począwszy od zerwanych kabli z prądem przez ciężarówkę, która przywiozła nam piach, napięcie w gniazdkach o mocy 400V, dalej upadek jednego z pracowników mongolskiej „firmy energetycznej” (pełen złości, iż źle wykonał pracę, poproszony o korektę - wspiął się na kilkumetrowy słup bez pasa asekuracyjnego), braku Internetu przez ponad 2 tygodnie, pożar w naszym budynku po przyjęcie nowego chłopca, wyjazd 5-dniowy na Gobi, prace w szklarni i obecnie trwające wakacje dzieci.
Nie wierząc w opinię, iż Amgalan jest przeklęte, starałam się patrzeć na te wszystkie sytuacje z nadzieją, że kolejny dzień będzie lepszym, spokojniejszym. Czasem ręce i duch opada na wieść o nowym nieszczęściu… Jednak to wszystko pozwala jeszcze bardziej dostrzec bogactwo, jakim jesteśmy obdarzeni – zdrowie dzieci, radość, która nie znika z ich twarzy, energię tryskającą z ich wnętrza każdego dnia! Każdy gest, uśmiech daje siłę, daje moc, by wstawać i stawiać czoła kolejnym „bad news”, by powtarzać w duchu „dzisiaj będzie dobry dzień”!

Z serdecznym pozdrowieniem dla tych, którzy się upominali o wieści z Amgalan

poniedziałek, 20 kwietnia 2009

Najświeższe wieści z Amgalan!


Szybko, bowiem przed lekcją mongolskiego, spieszę donieść o najnowszych newsach z mego ukochanego Amgalan!


1) Rano, w kuchni o "mały włos" nie oberwałam w głowę kafelkiem, który się odkleił od ściany!

2) W tym miesiącu kończymy naukę języka!Chwała Panu-nie było łatwo!Teraz zostanie tylko praktyka;)

3) Planujemy pracę w naszych szklarniach! Wczoraj otrzymałam siatkę nasion przeróżnych kwiatków od fr.Paula! Cieszę się jak dziecko na widok cukierka! Zasadziłam już w doniczce koperek, coby nasza kuchnia była bardziej zielona!

4) Rozpoczęliśmy budowę nowego ogrodzenia Amgalan. Musimy postawić solidny "mur", chcąc opuścić obecne miejsce zamieszkania...

5) Trójka naszych podopiecznych skończyła szkołę w Don Bosco! Co teraz?! Studia?!...

6) Mamy koleją krówkę...

7) Za tydzień wraca ks. Wiktor z Polski!

8) Wiosna, wiosna i jeszcze raz WIOSNA dookoła!!!

To tyle na dziś! Dobrego dnia wszystkim odwiedzającym!

wtorek, 14 kwietnia 2009

Oj działo się, działo w Amgalan!

Ostatnie dni były wyjątkowymi dla mnie. Nie jestem w stanie opisać wszystkich wrażeń, zdarzeń, ogromu radości jakiej doświadczyłam! Mam nadzieję, że chociaż w skrócie uda mi się nakreślić te najistotniejsze, które miały miejsce w naszej amgalańskiej wspólnocie.

Wielki Czwartek

Rano jedziemy do Katedry na mszę, po której chwilę rozmawiamy z bratem Krzyśkiem (naszym rodakiem) pracującym w Darchan. Katedra mieści się zaraz przy szkole Don Bosco, dlatego czekamy, żeby odebrać maluchy ze szkoły. Nasz driver chwali się zakupem dokonanym z kucharką. Zaglądamy do środka busa a tam…. Żywa owca! Leży spętana w samochodzie, ze stresu biedna zapaskudziła cały tył samochodu;) Jest to zakup na niedzielny lunch, który będzie wyjątkowym! Owca jest zwierzęciem bardzo tu poważanym, zabijanym tylko w wielkie święta. Przyrządza się ją w sposób szczególny, o którym chciałabym nieco wspomnieć. Mianowicie – nacina się ją (niewiele) w klatce piersiowej, po czym wyrywa aortę. Wiem, to straszny opis, ale podobno jest to najskuteczniejsza i najszybsza śmierć. Chciałam to zobaczyć na własne oczy, ale nie zdobyłam się na odwagę! Niewinne zwierze mogą dotykać podczas obrabiania tylko osoby, które ją przygotowują do pieczenia. Sposób przyrządzania jej jest zadziwiający, gdyż po zakończeniu nie ma żadnego znaku krwi w miejscu, w którym jest sporządzana. Pokrojona na mniejsze kawałki wkładana jest do wielkiej kany na przemian z warzywami, i okrągłymi kamieniami. Przyrządzone danie wkładane jest w ogień. Kamienie, które znajdują się w środku służą później nie do jedzenia;0, Według tutejszych wierzeń mają wartość leczniczą. Bardzo gorące, tłuste od mięsa przekłada się je z ręki do ręki. Mięso natomiast smakuje wyśmienicie (jeśli jest dobrze upieczone).
Po powrocie do Amgalan mamy lekcję mongolskiego – 3.5 h walki ze snem, ciężko skupić się przez tyle czasu, gdy jest się w ciągłym ruchu. Przyznaję się bez bicia- nie raz „odpływam”, po czym zostaję przyprowadzona do porządku przez Martę.
Wieczorem jedziemy raz jeszcze do katedry na uroczystości Wielkoczwartkowe. Tym razem z dziećmi, które ciągną nas do pierwszej ławki. Uroczystości trwają jakieś 2,5h, część maluchów zdąży się wyspać, ja zaplanować co mam jeszcze dziś do zrobienia, gdy totalnie nie rozumiem kazania. Nieco zmęczeni, ale radośni wracamy do domu…
Po wieczornej modlitwie, położeniu najmłodszych do łóżek-wspólna adoracja w naszej kaplicy. Jest nas niewielu. Widok oddanych modlitwie podopiecznych napełnia me serce nadzieją...

Wielki Piątek

Od rana szalejemy w kuchni. Nasze kucharki mają wolne, wiec trzeba przygotować jakąś strawę głodnej dziatwie. Krojąc mięso na spaghetti doceniam wartość postu, jaki zachowujemy w Polsce i który nadaje sens i atmosferę przedświąteczną. Myślę, że musimy poczekać jeszcze kilka ładnych lat, by chciażby nasze pociechy zrozumiały istotę świąt.
Najmłodsze rozrabiaki proszą, by ich zawołać, jak będę robiła sałatkę. Już wiedzą, że przed przystąpieniem do pracy w kuchni muszą umyć ręce-upominają się więc nawzajem. Dzielnie pomagając, zjadają część jajek do sałatki. „Lekcje w kuchni” są sympatyczne, oprócz sporządzania sałatek, czy pieczenia ciastek powtarzamy po angielsku kolory, nazwy warzyw.
W godzinę miłosierdzia rozpoczynamy drogę krzyżową szlakami Amgalan. Chrystus w klapkach (Odgondylgier) dzielnie dźwiga krzyż. Nie jest lekki. Kolejnego dnia ten nasz podopieczny ma zostać ochrzczonym, jak również przyjąć I Komunię św. Czy od tego pmietnego momentu w jego życiu, będzie patrzył na nie przez pryzmat krzyża? Tego mu życzę…
Wieczorem jedziemy do katedry. W drodze nasze dzieci śpiewają – nie ważne co – czy to części stałe mszy, czy piosenki religijne, czy najnowsze hity mongolskie. Bardzo lubią to robić i to ich niesamowicie łączy! Uroczystości rozpoczynają się Drogą Krzyżową, która trwa 1,5h (ukłon w stronę naszych nieznudzonych, niestrudzonych maluchów!), całość 4h!
Sen przychodzi bardzo szybko…

Wielka Sobota

„Nawróćcie się - powiedział do nich Piotr - i niech każdy z was ochrzci się w imię Jezusa Chrystusa na odpuszczenie grzechów waszych, a weźmiecie w darze Ducha Świętego”. Dz, 2, 38.

Dzień niezwykły dla nas wszystkich. W naszej wspólnocie obchodzimy bowiem wielkie ŚWIĘTO! Dwóch naszych podopiecznych przyjmie dziś do swych serc Jezusa Chrystusa! Od dziś stanie się On dla nich Drogą, Światłem i Życiem! Dlaczego tak ważnym jest owe wydarzenie?! A to dlatego, gdyż spośród ok. 30 dzieci tylko Davka jest ochrzczona. Kościół katolicki w Mongolii jest dość „świeży”, ale wierzę, że z biegiem czasu będzie on zdobywał coraz większe rzesze wiernych. Dziś do grona wybranych dołączą Ganzorik i Odgondylgier. Dziękuję Panu, że mogę być świadkiem tego wydarzenia, że mogę uczestniczyć w tak ważnym w ich życiu dniu! Mam nadzieję, że Chrzest i Komunia chłopców będzie też miała istotne znaczenie dla innych podopiecznych, że również inni zapragną pójść śladami Chrystusa…
Rano trwają więc przygotowania: sprzątanie, szykowanie ubrań dzieciom, próby śpiewu do jutrzejszej równie wyjątkowej mszy, którą sprawować będziemy w Amgalan. W międzyczasie dzieci oglądają „Jezus Christ super Star!”.
Wieczorem, wszyscy rozemocjonowani jedziemy do katedry. Nie ma z nami ks. Wiktora, szkoda… Byłby dumny ze swoich dzieci widząc ich w tym pięknym dniu! Msza celebrowana przez Biskupa rozpoczyna się procesją. Przyszli nowochrzczeni zajmują pierwsze ławki: dziewczęta ubrane na biało, chłopcy w najlepszych garniturach jakie mieli – w końcu to ich święto!
W ich rękach płoną białe świece… patrzę na tych młodych ludzi z nadzieją, że będą płonęli jak te świece światłem Chrystusa, że będą docierali tam, gdzie tego Światła brakuje!
Po 4 h wracamy do domu, za każdym razem, gdy wracam z jakieś dłuższej wyprawy towarzyszy mi niesamowite uczucie i myśl: „nie ma jak w domu” – Amgalan stało się bowiem moim drugim domem. Radości, gratulacji nie ma końca.

Krótka impreza w kuchni, kolejne zdjęcia. Jakub i Savio (takie imiona przyjęli) już nieco odstresowani wspólnie prowadzą modlitwę przed jedzeniem. Serce mało nie wyskoczy z radości i dumy! Dwóch dorosłych mężczyzn zapragnęło pójść śladami Chrystusa!
Zmęczeni, jednak jakże szczęśliwi udajemy się na spoczynek.

ALLELUJA! JEZUS ŻYJE!

No i mamy Wielkanocny poranek! Jak to bywa w Amgalan – w ferworze przygotowań do uroczystej mszy i obiadu nie było czasu na Wielkanocne śniadanie. Wciągnęłam tosta myśląc o moich najbliższych i życząc im od sercu spokojnych Świąt. W tym dniu msza odprawiona została u nas, głównymi jej „bohaterami” byli Jakub i Savio. Podczas kazania ks. Paul przeprowadził z nimi zabawny, jednak jakże istotny wywiad. Chłopcy podzielili się swoimi doświadczeniami odnośnie tego, kiedy i gdzie usłyszeli o Panu, w jaki sposób Go doświadczyli, czym dla nich osobiście jest Chrzest św., dlaczego wybrali właśnie takie imiona.
Po mszy rozpoczęliśmy wielkie świętowanie! Na stole pojawiła się biedna owca, którą wszyscy się zajadali. Z szacunku do kultury mongolskiej pokusiłyśmy się z Martą o zjedzenie niewielkiej ilości „zupy”.

Z pełnymi brzuchami postanowiliśmy pojechać na salę gimnastyczną (nie ma jak trochę sportu w święta!). Dzieciaki wskoczyły w rolki, my w adidasy i siup! Uśmiechy nie znikały z twarzy, śpiew było słychać wszędzie. Jadąc do Don Bosco widziałam grupki dzieci bawiących się nad rzeką, brudne, zaniedbane, zapewne głodne, bawiące się kawałkiem patyka, chlapiące się wodą. Część naszych dzieci właśnie w ten sposób spędzała wcześniej czas wolny… Gdybym mogła-zgarnęłabym je wszystkie z tych ulic! W mej głowie jawi się kolejna refleksja, jak wielkim darem jest dla nich Savio Children’s Home, dzięki któremu mogą spać w ciepłym miejscu, zjeść normalny posiłek, chodzić do szkoły, dowiedzieć się o Kimś takim, jak Jezus!
Wieczorem odrabiamy lekcje, bowiem poniedziałek jest dniem pracującym, dzieci idą do szkoły. Podczas „słówka na dobranoc” ks. Paul dziekuje nie tylko Savio i Jakubowi, ale również wszystkim, którzy uczestniczyli w tych szczególnych dniach, bo przecież było to Święto nas wszystkich!

Z radosnego Amgalan - Iwi

PS. Ks. Wiktorze i Izo – nie myślcie, że nie pamiętaliśmy o Was w tych dniach!

poniedziałek, 30 marca 2009

Nasza rodzina się powiększa!;)



Śmię donieść, iż nasza salezjańsko-amgalańska rodzina powiększyła się w minionych dniach! Mamy bowiem:




... o 7 prosiaczków more;)!









... o 2 cielaczki i 1 byczka more;)!





... o 7 czarnych psiaków more:)!



Pozdrawiam z naszego kochanego zwierzyńco-sierocińca!

sobota, 28 marca 2009

Ja tylko na chwilkę...

Niczym mongolski śnieg zjawiam się dziś na chwilę;). Chcę wspomnieć bowiem o dzisiejszych rekolekcjach, które przeżywaliśmy u Biskupa. Treści w nich przedstawione w sposób szczególny przywołały mi na myśl naszych Kochanych wolontariuszy: tych, którzy przebywają obecnie na misjach, tych, którzy powrócili, jak również tych, którzy się przygotowują do wyjazdu. Dlaczego?! Jednym bowiem z pytań podczas wstępu do medytacji było: "czy jestem szczęśliwy (-a) w miejscu, do którego posłał mnie Pan?" Drugie, które również stanowi dla mnie wielką wartość brzmiało: "czy inni są w stanie dostrzec we mnie Chrystusa?". Niby jasne, proste, jednak jak głębokie...Mija pół roku od mego przyjazdu... To dość wystarczająco, by móc odpowiedzieć sobie na owe pytania. Podsyłam je również Wam moi Kochani - do Zimbabwe, Zambii, Azerbejdżanu, Ugandy i innych miejsc, gdzie nas pełno;) Warto odświerzyć i zweryfikować cel, z jakim przyjechaliśmy, by do końca, jak najpozytywniej, maksymalnie wykorzystać czas nam dany! Tego Wam życzę!To tyle na dziś;) Pamiętam o Was w modlitwie!
ps. Właśnie sprzątneliśmy nasz domek "letni", który to miał czelność zamarznąć w grudniu. Prace podjęte przez naszych podopiecznych dobiegają końca i lada dzień przenosimy się do naszej dziewczęcej "willi"!

wtorek, 24 marca 2009

Nieustannie wiosłować pod prąd...


No to mamy ferie! Nasze najmłodsze pociechy przez dwa tygodnie mają wolne, ale oczywiście nie do końca od szkoły;) Nie ma tak łatwo! Wyniki z ostatniego semestru nie były zbyt porywające, więc zdecydowaliśmy o codziennej „odrabiance” (ku uciesze naszych pociech;)!). Do tego gratisowo dorzuciliśmy angielski, przed którym trzeba użyć mnóstwo energii, by przekonać delikwenta, iż w przyszłości może on u się przydać… Drodzy – nie myślcie, że torturujemy nasze dzieci nauką! Czym prędzej spieszę wyjaśnić, że tak nie jest;). Postanowiliśmy położyć większym nacisk na edukację, gdyż większość z naszych dzieci ma spore braki w nauce a to przez to, że przed przyjściem do naszej placówki w ogóle nie chodziła do szkoły. Bywa tak, że 14-latkowie uczą się pisać, czytać i liczyć… Smutne, jednak prawdziwe. Rodziców nie stać na zapewnienie wyżywienia dziecka, więc cóż tu się rozwijać na temat nauki… Z tego względu jesteśmy wdzięczni naszym opiekunom adopcyjnym za wsparcie materialne, dzięki któremu możemy opłacić naukę naszych podopiecznych, podręczniki, przybory szkolne, transport. Będąc tutaj i widząc jak niesamowicie wielki problem stanowi brak możliwości podjęcia nauki po pierwsze: doceniam to, że mogłam sama się wykształcić, a po drugie, że nasze dzieci mogą chodzić do szkoły! Pamiętam moment, gdy byliśmy na wywiadzie środowiskowym, podczas którego nasz dyrektor zapytał Batbajera (7-latka), kiedy chce iść do szkoły. Malec odparł „jutro”! Myślę, że mimo tego, iż czasem narzekają podczas odrabiania lekcji, lub też wolą pograć w piłkę, to w głębi serca są szczęśliwi, że mogą rano nałożyć swój plecak, wieczorem usiąść do swojej podpisanej imiennie ławki. Te rzeczy nie czynią ich anonimowymi, pozwalają utwierdzić w świadomości, że mają coś na własność.
Mimo, że mamy zaledwie 11 maluchów (7-15 lat), pracy przy nich (jeśli chodzi o naukę) nie brakuje. Każde dziecko chciałoby, by uwaga była poświęcona tylko i wyłącznie na nim. Poziom w nauce też jest zróżnicowany, więc nie ma szans na tłumaczenie wszystkim tego samego materiału. Część dzieci jest bardzo bystra, nie ma problemów ze zrozumieniem treści (czasem nieco leniwa), część jednak wymaga indywidualnych zajęć, poświęcenia większej ilości czasu. Dużo by można pisać na ten temat, gdyż jest on bardzo istotnym patrząc przez pryzmat przyszłości naszych dzieci. Uczymy ich sumienności, staramy się wpajać zapał do nauki. Wiedzą, że bez wykształcenia, zawodu będzie im trudno znaleźć pracę, że stanowią one „przepustkę”, by za kilka lat usamodzielnić się. Dla mnie osobiście stanowi to niesamowite doświadczenie – musiałam przyjechać do Mongolii, spotkać i pracować z dziećmi ulicy, by docenić wartość nauki.

Z nauką jest jak z wiosłowaniem pod prąd. Skoro tylko zaprzestaniesz pracy, zaraz spycha cię do tyłu.
Benjamin Britten


Z prośbą o modlitwę za naszych mniejszych i większych uczniów
Iwona sister*

poniedziałek, 16 marca 2009

W ciągłym zadziwieniu…


Za miesiąc będziemy obchodzili Święta Wielkanocne. W związku z tym wybrałyśmy się z Martą do Ulaanbataar, by dokonać zakupu potrzebnych nam materiałów do wykonania kartek świątecznych z dziećmi. Wspomnę, że nasze lekcje języka mongolskiego wydają coraz lepsze owoce, zatem częściej udajemy się same po zakupy, podczas których jesteśmy w stanie dowiedzieć się o ceny niezbędnych rzeczy, możliwość wystawienia rachunków. Oczywiście nieustannie wzbudzamy zainteresowaniem swoim wyglądem (aż tak bardzo nie przytyłyśmy!;)), kolorem oczu, blond włosami. Przestaje nas dziwić fakt, gdy biorą nas za „oros chun” (Rosjanki), gdy w sklepach, czy na ulicy, gdy o cokolwiek pytamy (oczywiście po mongolsku!), w odpowiedzi słyszymy łamany język rosyjski;).

Idziemy na tramwaj. Radujemy się ciepłym dniem, podziwiając otaczające nas wokół góry. Co raz ktoś nas zaczepia, przysłuchuje się obcemu językowi… Tramwaj nr 4 stoi z otwartymi drzwiami. Wchodzimy do środka, zajmujemy w miarę wyglądające na czyste siedzenia. Po chwili przychodzi pani z butelką wody, którą zaczyna polewać po podłodze i wszystkich wyprasza. Zaczyna zamiatać. Czekamy na inny tramwaj ok. 15 min. Żaden nie nadjeżdża. Przyglądamy się maleńkiemu, słodkiemu pieskowi, który jeśli nie wykaże się sprytem – szybko skończy swój żywot pod jednym z samochodów. Niestety – taki widok można spotkać bardzo często. Gromady dzikich psów wałęsających się po ulicach stanowią normę.

Nasza „czwórka” jest już czysta, więc wsiadamy z powrotem. Piasek zmieszany z wodą polewaną przez panią daje średni efekt, kurz unosi się w powietrzu dusząc pasażerów. Zasłaniam się szalikiem. Najważniejsze, że jest w środku ciepło! Czekamy kolejne 15 min. na odjazd. Ktoś wbiega do ruszającego tramwaju. Gdzie można kupić bilety? Zazwyczaj w miejskich środkach lokomocji można się spotkać z rodzinnymi biznesami: mężczyzna za kierownicą, żona, lub ktoś z rodziny chodzi po autobusie, czy tramwaju i sprzedaje bilety. Dojeżdżamy do miasta. Sztuczna palma w Ulaanbaatar (gdy na dworze -30), jurty w środku miasta zaraz przy ekskluzywnych biurowcach, panie siedzące na chodnikach z telefonem stacjonarnym u których można zadzwonić też już nie przykuwają naszego wzroku tak jak na początku. Po drodze spotykamy ze dwie stłuczki – nie dziwią nas one, są „chlebem powszednim”, bowiem kierowcy jeżdżą jak piraci, nie zważając na światła, przepisy. Każdy ma pierwszeństwo. O pieszych nie wspomnę… Opanowałyśmy już sztukę przechodzenia przez jezdnię (celowo nie piszę „pasy”) – grunt to być pewnym siebie, albo iść zaraz za Mongołem;).

Odwiedzamy ciąg sklepików papierniczych, porównujemy ceny, oczywiście – za „twarz” płacimy więcej. Nie dziwi nas to… Ceny w sklepach, aptekach są najczęściej „wymyślane” przez sprzedawców. Wiedzą, że z „zapadniaków” mogą zedrzeć więcej pieniędzy. Z jednej strony przykre, a z drugiej mam świadomość jak niewiele zarabiają.

Głód daje o sobie znać. Zachodzimy więc do „cajnego gadzaru”, by przekąsić małe co-nieco. Bierzemy menu. Po chwili pani przychodzi i wymienia na inne. Patrzę na Martę znacząco i pytam: „czy obcokrajowców obowiązuje inny cennik?!”. Zjadamy po chuszurku i sałatce jajecznej, po czym kierujemy się w stronę autobusu. Po drodze odwiedzamy jeszcze kilka sklepów – wszystko w nich błyszczy, trendy ubrania to te, które mają jak najwięcej cekinów, świecidełek. Stwierdzam, że nie jestem na topie;(

Na przystanku autobusowym łapiemy „czternastkę”, która jedzie do naszego Amgalan. Z każdym przystankiem robi się coraz tłoczniej, bowiem jest pora, gdy dzieci kończą szkołę, dorośli pracę. Na ulicach korki. Pan „wczorajszy” ziewa mi prosto w twarz. Uznaję, że z moją chorobą lokomocyjną dalsza podróż nie jest zbyt bezpieczna. Marta też nie czuje się najlepiej. Postanawiamy wpaść do Czarka na kawę, by w Don Bosco poczekać na naszego kierowcę, który odbiera dzieci ze szkoły. Spoglądam coraz na zakupy, które trzyma Marta, bowiem przykuły one uwagę gościa za nią. Na jednym z przystanków wsiada pani w zaawansowanej ciąży, w papciach, szlafroku. Patrzymy znowu po sobie… Pytam: „czy jest nas jeszcze coś w stanie tutaj zaskoczyć?!” Minęło pięć miesięcy mego pobytu, jednak co rusz coś zadziwia, coś zaskakuje. Moja uporządkowana natura buntuje się nieco w tym zupełnie innym świecie… W świecie mongolskim, gdzie punktualność jest cechą króli, gdzie to co nienormalne dla nas jest czymś normalnym dla nich. Na koniec dnia przychodzi myśl: „przecież gdyby wszystko było poukładane, zaplanowane przez nas to jaki by sens miało życie?! Było by szare, bez niespodzianek… A tak? Można co rusz się zadziwić, zaskoczyć, bo życie to przecież jedna wielka NIESPODZIANKA!”

Życzę Wam, aby życie zaskakiwało Was każdego dnia (oczywiście jak najbardziej pozytywnie!), byście potrafili dostrzec w czymś niezwyczajnym coś zwyczajnego!

wtorek, 10 marca 2009

"Otwórz okna swego serca i patrz!"


Życie w Amgalan toczy się swoim rytmem. Z nadejściem Nowego Roku rozpoczęła się kalendarzowa wiosna. Jej oznaki można dostrzec za oknem: topniejące lody, coraz cieplejsze promienie słońca. Po długiej zimie nasze pociechy nie mogą znaleźć sobie miejsca na podwórku. Są wszędzie: na dachu altanki, w altance, w piaskownicy, na kontenerze, na dźwigu. Kopią w piłkę, jeżdżą na rowerze, bawią się w chowanego. Nie przeszkadza im fakt, że temperatura nadal minusowa i wieje zimny wiatr! Rozbrykane, umorusane, uśmiechnięte od ucha do ucha każdego dnia coraz bardziej ociągając się zasiadają do lekcji. Tę wspaniałą dziesiątkę (mam na myśli najmniejsze dzieci) urwisów trudno przyprowadzić do pionu. Co jakiś czas stosuję nowe metody, by zaprowadzić ciszę w klasie podczas odrabiania lekcji: stawianie delikwenta w kąt, usadzanie w osobnej klasie, dodatkowe czytanie. Na jak długo skutkuje?! Różnie…

Ze względu na zmianę pogody (ale też czyste zaniedbania) kilka osób choruje. Na nic nasze prośby, groźby, żeby nosiły czapki, szaliki. W odpowiedzi słyszymy: „Bi mongol chun!” (ja jestem Mongołem). I co Wy na to?! Przekona ktoś takiego mądralę?!;).
Dzień mija za dniem. Tak jak pisałam we wcześniejszym poście – nie spoglądam na kalendarz, nie orientuję się, jaki mamy dzień tygodnia. Mój pobyt odmierzany jest tu niepowtarzalnymi sytuacjami, rozmowami, które dają wiele do myślenia, które uczą niesamowicie… Uczą pokory wobec życia, dziękczynienia i docenienia tego, co się otrzymało – rodzinę, prawdziwych przyjaciół, możliwość studiowania. Krótkie, bardzo proste wymiany zdań z naszymi podopiecznych przekierowują moje myślenie.
Osiemnastolatek mówi mi „Iwona – ja chciałbym pójść na studia. Nie chcę być tak jak mój ojciec, który bije rodzinę, pije, ponieważ nie ma pracy. Chce zostać informatykiem, znaleźć pracę”.
Kilka dni temu rozmawiam z Davką, która za rok kończy szkołę średnią. Pytam, co planuje robić dalej. Dziewczyna zwierza mi się: „Bardzo chciałabym pójść na studia, ale moja mama nie chce tego”. Odpowiedź jej nieco mnie zaskakuje. Myślę prostolinijnie: „przecież każdy rodzic chciałby, aby jego dziecko poszło na studia, aby uzyskało wykształcenie”. Tymbardziej Davka – dziewczyna bardzo dojrzała jak na swój wiek, dobra uczennica, opiekująca się młodszymi dziećmi, chętnie niosąca pomoc. Pytam więc: „dlaczego”?! Po chwili słyszę: „Nie jest w stanie utrzymać mnie finansowo”. W głowie robi mi się jaśniej. Wiem, że studia w Mongolii są drogie porównując zarobki tutejszych ludzi. Spora część z nich (większość rodziców naszych podopiecznych) pozostaje bez pracy. Davka kontynuuje: „Iwona sister - życie jest trudne. Cztery lata temu zmarł mój tato. Byliśmy normalną rodziną. Jednego dnia doszło do drobnej sprzeczki między rodzicami. Tato w złości się napił (wcześniej tego w ogóle nie robił). Następnego dnia nie wstał – zawał serca. Mama ma nowego męża”. „Kochasz go?”- pytam. „Nie”… Na sercu robi mi się ciężej. Na co moje słowa „życie jest brutalne, ale czasem piękne”?! Owszem - mogę je powiedzieć ja, która mam rodzinę, przyjaciół, ukończone dwa kierunki, która mam pewność, że jeśli coś się w życiu się nie powiedzie – mogę zwrócić się do rodziców. Takie pociesznie nie ma najmniejszego sensu….
Mniej więcej w takim charakterze pisane są życiorysy naszych dzieci. Mają marzenia, plany, lecz niejednokrotnie życie stawia im opór. Nie mają często nikogo, kto mógłby im pomóc, kto by w nie uwierzył, kto by w nie zainwestował… niektóre z nich opuszczą nasz ośrodek w tym, inne w następnym roku. Jak ich życie się potoczy?! Czy znajdzie się ktoś życzliwy, kto będzie w stanie zaufać choć jednemu z nich, zainwestować w niego, podać pomocną dłoń?!
W głębi serca wierzę, że ich los się odmieni, że powiedzą kiedyś Bogu DZIĘKUJĘ za to, co mam...

nie płacz w liście
nie pisz, że los ciebie kopnął
nie ma sytuacji na ziemi bez wyjścia
kiedy Bóg drzwi zamyka - to otwiera okno (…)


Jan Twardowski

czwartek, 5 marca 2009

„W Krzyżu miłości nauka”

Rozpoczął się czas Wielkiego Postu. W Mongolii nieco paradoksalnie wyglądał czas wejścia w ten okres, bowiem dokładnie w Środę Popielcową obchodziliśmy Nowy Rok mongolski (oczywiście za dyspensą biskupa). Owe świętowanie przyćmiło nieco moją świadomość rozpoczęcia się tak niezwykłego czasu, który ma przygotować nas na Święta Zmartwychwstania Pańskiego, który przypomina także o kruchości i przemijalności naszego życia…
Zapewne każdy z nas zna istotę tego czasu, jak i zbliżającego się święta, dlatego rozwijanie powyższego tematu przeze mnie uważam za zbędne;).
Chcę jednak krótko zatrzymać się przy słowach jednej z wielkopostnej pieśni, które brzmią „W Krzyżu cierpienie, w Krzyżu Zbawienie , w Krzyżu miłości nauka”.
Przystaję nad nimi, ponieważ chcę życzyć każdemu czytającemu ten blog na czas Wielkiego Postu (i nie tylko) zapatrzenia się w Krzyż…. Spojrzenia na Niego w sposób niecodzienny, wyjątkowy… Zapatrzenia się w Niego oczyma duszy i dostrzeżenia blasku nadziei na Zbawienie... Chcę również życzyć stanięcia przed Nim w prawdzie o sobie samych, by dzięki Jego mocy móc stawać się bardziej podobnym do Tego, który dał się przybić za nasze grzechy… Owocnego czasu Wielkiego Postu!
Z modlitwą - Wasza Iwi***

wtorek, 17 lutego 2009

"Bo dom to wspólne przebywanie..."


Od kilku dni "chodzą" za mną powyższe słowa. Zaczerpnięte są one z jeden z piosenek. Dlaczego?! Zapewne dlatego, iż w moje serce często wkrada się tęsknota za rodzinnym domem, jak i za Olsztynem, który stanowi dla mnie drugi dom, gdzie czekają ludzie mi bliscy, kochani... Ale nie tylko. Pytania dotyczące czym jest prawdziwy dom, wspólne przebywanie zrodziły się w mej głowie także z dotychczasowej obserwacji naszych dzieci, rozmów z nimi, kolejnego wolnego czasu, kiedy to mogą pojechać, bądź pójść do swoich "domów". Czy chcą tam spędzić mongolski Nowy Rok?! Czas świąteczny, do którego Mongołowie przygotowują się niczym my na Boże Narodzenie. Czas niezwykle rodzinny... Kilka sytuacji jak i historii dzieci pozwoliło mi po części zrozumieć, dlaczego nie wykazują one zbytniego entuzjazmu co do wizyty bliskich, bądź też pozostają tam zaledwie jedną-dwie noce.
Jednego dnia pytam Odgoncycek, czy Inchtur (jej 6-letni brat) tęskni za mamą. Dziewczyna odpowiada: "Tak, tęskni, ale nie chce tam iść, ponieważ w jurcie jest zimno i nie ma co jeść". Tutaj ma kolegów, ciepły pokój, jedzenie. Pytam siebie: "Dlaczego nie zabraliśmy go wcześniej z takich warunków?!". Ból matki zapewne jest wielki, bowiem trójka jej dzieci przebywa w naszej placówce. Czy ma żal i jeśli tak, to do kogo?! Do siebie, do Boga, że nie jest w stanie utrzymać dzieci?!
Innego dnia wracamy autobusem do naszego Savio Home. Pytam Sanczuluna (przebywa u nas 7 lat), czy na Cagaan Sar idzie do domu. Odpowiada, że pójdzie może na dwa dni, bo tak naprawdę nie ma co tam robić. Oprócz mamy nie ma nikogo. Ojca nie zna, nie wie, czy żyje...
Brat Arnold pyta jedno z najmniejszych dzieci (6-letniego Mongołdżu)gdzie jest jego mama? Maluch odpowiada: "Bachku" (tzn. nie ma). Chłopca zabraliśmy w te wakacje z pogotowia policyjnego-był bity przez matkę kulasem od pieca. Ciało pokryte było ranami, strupami. "Mój tato to father Paul, a mama - Ojuna (pracownica socjalna).Mój drugi tato to fr. Wiktor, a mamy: sister Iwona i sister Marta." Chłopiec w taki właśnie sposób utożsamia dom. Amgalan stanowi jego dom...
W domu Tumentuksa i Tumendżargala (bracia) równie przykra sytuacja... Ojciec pije, matka pozostała z dwójką rodzeństwa:2-letnią siostrą i najstarszym bratem, który często u nas nocuje, ponieważ ojciec przychodzi pijany i się awanturuje.
Jak więc nasze dzieci rozumieją słowo DOM?! Z czym go kojarzą?! Z bólem, płaczem, głodem, brakiem szacunku?! A może tak jak Mongołdżu-z zabawą, odrabianiem lekcji, pełnym brzuszkiem, fatherem, który zawsze weźmie na ręce nawet wtedy, gdy coś przeskrobie?!
Zależy nam, aby dzieci miały kontakt z biologicznymi rodzicami, rodzeństwem. Ale z drugiej strony-skąd mamy mieć pewność, że nie przyjdą pobite, głodne, czy nie będą krzyczały przez sen?! To co możemy im dać, to przede wszystkim poczucie bezpieczeństwa, akceptacji, miłości, by czuły, że są naprawdę KIMŚ wyjątkowym, w kim drzemią pokłady dobra, które należy dostrzec i wydobyć. Wierzę, że pomimo negatywnych doświadczeń będą w stanie założyć zdrowe rodziny, w których agresja, nałogi nie będą miały racji bytu. To dobre, kochane i kochające dzieciaki, młodzież. Ważne, by kroczyły dobrą drogą i nie zbaczały z niej!
"Tu miłość trwa i Cię przemienia..."

poniedziałek, 9 lutego 2009

Cagaan Sar coraz bliżej!


Niebawem w tradycji mongolskiej obchodzony będzie Cagaan Sar (Biały Miesiąc), czyli Nowy Rok. Z tego względu postanowiłam zapoznać się nieco bliżej z tradycją tego święta. Zasięgnęłam nieco informacji z Internetu i pomyślałam, że może i Was one zainteresują;) Przechodzę zatem do konkretów!
Od 1989 roku Cagaan Sar uznane zostało za święto państwowe i obchodzi się je przez 3 dni. W tych dniach organizowane są imprezy sportowe, zapasy (niezwykle popularny, tradycyjny sport) i wyścigi konne. Święto to istnieje wg kalendarza księżycowego od przeszło 2000 lat. W tym roku obchodzone będzie 24 lutego. Kalendarz księżycowy opiera się na systemie dwunastki. Rok składa się z 12 miesięcy, co 4 lata dodaje się jeden miesiąc. Dzień również jest dzielony przez 12-tyle, że godzin. Jak podaje Mongolsko-Tybetańska kosmetologia – fundament świata stanowią wzajemnie oddziałujące elementy: żelazo, ziemia, ogień, woda i drzewo. Odpowiadają im następujące kolory: biały, żółty, czerwony, czarny i niebieski. Co dwanaście lat każdy znak powtarza się pod jednym z tych 5 elementów i w ten sposób tworzy 60 letni cykl. Każdy rok, miesiąc i godzina noszą nazwy dwunastu zwierząt: mysz, byk, tygrys, zając, dragon, żmija, koń, owca, małpa, kogut, pies i świnia. Dzień poprzedzający nazywany jest „Bituun” (wigilia), zaś podawane tego dnia dania nazywa się „Bituuleg”.

Choć jeszcze trochę czasu do Cagaan Saru, przygotowania do święta już się rozpoczęły. Rodzina opiekująca się w naszej placówce bydłem, zaprosiła nas wczoraj, byśmy nauczyli się pieczenia specjalnych ciastek, z których powstanie specyficzny kosz na arulle (biały ser). Przy pierwszym podejściu trochę mi nie wyszło, ale jak człowiek nabrał wprawy – szło całkiem nieźle!



Mongolska gościnność


Cagaan Sar dla wszystkich Mongołów stanowi święto rodzinne. Powitanie członków rodziny następuje przed wschodem słońca, następnie młodzież udaje się do najstarszych członków swych rodzin, by się z nimi przywitać. Rytuał ten zwany jest „zolgoch”. Sposób witania się jest bardzo istotny, zawierający niezwykłą symbolikę. Już przed samym wejściem do jurty należy zachować pewne zasady. Zgodnie z tradycją gość powinien przed wejściem do jurty obejść ją jeden lub dwa razy w kierunku słońca na znak, że nie ma złych zamiarów, broń czy nóż zostawić przed wejściem. Nadepnięcie nogą na próg przy wchodzeniu do jurty czy domu uważane jest za brak szacunku. Podczas powitania osoba starsza wyciąga przed siebie otwarte dłonie ku dołowi, młodsza zaś powinna wyciągnąć swoje dłonie otwarte ku górze tak, żeby znalazły się pod łokciami starszej osoby. Przy powitaniu starsze osoby całują młodszą od siebie osobę, dotykając twarzą jej policzka i wciągając głośno nosem powietrze. Zwyczaj ten odnosi się także do gości z zewnątrz. Należy go przyjąć jako oznakę szczególnej życzliwości, potraktowania gościa jak syna. Również na znak szacunku wobec przybysza, gospodarz przed powitaniem go wkłada nakrycie głowy.
Po pozdrowieniach gość zajmuje honorową część jurty, tj. północną. Pozostali mężczyźni siadają po stronie zachodniej, zajmując miejsca od północy ku południowi według stanowiska i wieku - najmłodsi najbliżej wyjścia. Kobiety siadają we wschodniej stronie jurty. Następnie zaczyna się biesiada. Gospodarz podaje gościowi tabakierkę z tabaką do wąchania pytając jak minął stary rok. Tabakierkę swoją podaje prawą ręką, jednocześnie zabierając tabakierkę rozmówcy. Tabakierka niegdyś, jak i dziś stanowi przedmiotem dumy każdego Mongoła, przekazywana jest z pokolenia na pokolenie. Wykonana jest na ogół ze srebra zdobionego koralami lub z innych szlachetnych kamieni.
Gościna rozpoczyna się od herbaty z mlekiem i solą (suutej caj). Poczęstowanie napojem białego koloru od dawna uważane jest jako wyraz szacunku i czystości uczuć. Sposób podawania herbaty jest również istotny, związany z wyrażanymi uczuciami. Podnosząc herbatę gospodyni na znak szacunku i uważania podaje gościowi czarkę dwoma rękami, gość powinien ją przyjąć także dwiema rękami - tym okazuje szacunek dla gospodarzy i wyraża swoje podziękowanie.
Dość zaskakującą ozdobą Cagaan Sar jest cały zad barani gotowany w całości i podawany na dużym talerzu wraz z łopatką, piszczelami, żebrami długimi i głową, oraz specjalne ciastka ułożone w kilku warstwach obsypane pokrojonym w kawałki nabiałem tzw. „Cagaan Idee” (białe jedzenie). Przed zjedzeniem głównego dania przybysz powinien skosztować z tzw. „Cagaalaga” (gotowany ryż w mleku z rodzynkami i twarogiem lub smażony na maśle z rodzynkami) i z „Cagaan Idee”. Główne danie stanowią przeważnie buzy (pierogi z mięsem gotowane na parze) lub bansz ( małe pierożki podobne do naszych uszek).
Gość goszczony zostaje także kumysem i wódką. Kieliszek należy przyjmować prawą ręką, dotykając jej łokcia lub przedramienia dłonią lewej ręki. Oznacza to poważanie i uprzejmość wyrażoną gestem - bez słów.

Na pożegnanie każdy z gości dostaje jakiś upominek. I tu również warto zwrócić uwagę na sposób przyjmowania, jak i darowania prezentów. Zwyczaj dawania i przyjmowania prezentu dwoma rękami istnieje w Mongolii od bardzo dawna. Ten gest oznacza „proszę albo dziękuję”. Dlatego nie należy dziwić się, kiedy Mongoł otrzymując od nas prezent nie dziękuje słowami, tylko przyjmuje go obydwoma rękami. Tym wyraża słowa podzięki. U Mongołów w uroczystych ceremoniach gość otrzymuje chadak (jedwabna szarfa przeważnie koloru niebieskiego), podawany w obu wyciągniętych przed siebie rękach i czarę napoju białego koloru, to jest mleka czy kumysu. Biały kolor napoju i niebieski chadak symbolizują szczerość i wieczność życzenia.
Przyjmując czarę i chadak obydwoma rękoma, gość powinien prawą ręką przerzucić chadak w ten sposób, żeby odkryty brzeg z symbolicznymi ornamentami był zwrócony ku podającemu, życząc mu w ten sposób wszystkiego najlepszego. Ich treść zmieniała jednak charakter w zależności od celu wizyty.

Gościa żegnają wszyscy domownicy. Pierwszy wychodzi gospodarz.
Tradycja świętowania Cagaan Sar jest wciąż żywa wśród Mongołów, mocno zakorzeniona. Czy poprzez niezwykłą symbolikę nie jest interesująca?! Jak mawia mongolska mądrość narodowa: „Szczęśliwy ten gospodarz przy jurcie którego zawsze stoją konie wędrowców przyjezdnych”. Zatem i my (co prawda nie na koniach, ale samochodem) wybierzemy się drugiego dnia z wizytą do naszych pracowników, którzy mieszkają w jurtach, by zaczerpnąć choć odrobiny jakże bogatej i pięknej mongolskiej tradycji.

wtorek, 3 lutego 2009

"Musimy siać"

Wszystkim pracującym na rzecz misji - wolontariuszom, misjonarzom, pracownikom naszego ośrodka - abyśmy SIALI z miłością, cierpliwością, nadzieją na plon, bez oczekiwania na nagrodę i pochwałę!



Musimy siać choć grunta nasze marne
Choć nam do orki pługów brak i bron
Musimy siać choć wiatr porywa ziarno
Choć w ślad za siewcą kroczą stada wron

Musimy siać nie wiedząc w którą stronę
Poniesie wiatr i w ziemię rzuci siew
Nie wiedząc kto i gdzie pozbiera plony
W dożynki czyj radosny huknie śpiew

Nie wolno nam ni sił ni dnia marnować
Musimy siać musimy tworzyć cud
Nie wolno nam po spichrzach ziarna chować
Na świecie głód na świecie ciągle głód

A nas tak mało tych co mogą ponoć
Ze swych spichlerzy szczyptę braciom dać
I niech nie przy nas wzejdzie ruń zielona
My róbmy swoje my musimy siać

Musimy siać choć grunta nasze marne
Choć nam do orki pługów brak i bron
Musimy siać choć wiatr porywa ziarno
Choć w ślad za siewcą kroczą stada wron

Piwnica pod Baranami

czwartek, 29 stycznia 2009

Czwarty miesiąc w Amgalan....

Mija czwarty miesiąc mego pobytu w Savio Children’s Home. Dość trudno streścić w kilku słowach wszelkie doświadczenia, sytuacje, jakie mają tu miejsce. Trudno też opisać to, co dokonuje się w moim sercu, w jaki sposób dzieciaki je przemieniają. Chyba najbardziej odpowiednimi słowami na oddanie tego wszystkiego będą słowa Edyty Stein : „Można przeżywać czyjeś życie, być nim karmionym i kształtowanym i w granicach swych zdolności i woli przyjęcia przemieniać je we własny byt duchowy". Myślę, że zdanie te jest wystarczająco wymowne…
Co nowego u nas?! Nasza wspólnota się powiększa. Nie wiem czy jest to powód do radości, czy smutku. Rozpatruję bowiem ten fakt w dwóch kategoriach: kolejnemu dziecku zapewniona zostaje edukacja, podstawowa opieka, dach nad głową, ciepły posiłek, ale z drugiej strony: trafia do nas kolejne dziecko z rodziny dysfunkcyjnej, które nie miało zapewnionej odpowiedniej opieki, zaspokojonych elementarnych potrzeb. Ile takich rodzin jest w Mongolii?! Jeden Bóg raczy wiedzieć…Opiekę nad 14-letnim Batcodżenem (tak ma na imię) sprawuje ojciec. Tak naprawdę nie wiadomo w jakim stopniu do tej pory wypełniał swoje obowiązki. Matka zmarła 2 lata temu. Mężczyzna zgłosił się do naszej placówki, ponieważ warunki w jakich mieszkają są zatrważające: mała klitka (coś w rodzaju kiosku), w której mieści się tylko jedno łóżko – nic więcej. Gdzie się stołowali, czy mieli jakiekolwiek ogrzewanie? – nie wiadomo… Ojciec podejmował dorywcze pracy, żeby zapewnić synowi jakikolwiek byt. Musiał jednak zrezygnować, ponieważ pod jego nieobecność, osoby z zewnątrz wkraczali do ich „domu”, bili chłopca zabierając wszystko, co nadawało się na sprzedaż. Chłopak chodził wcześniej do szkoły, do 6 klasy, tak więc lada dzień będzie ją kontynuował w Don Bosco. Plecak czeka na niego gotowy;). Jest u nas zaledwie od południa, widzę jednak, że nie ma większych problemów z aklimatyzacją. Pozytywnie mnie zaskoczył, gdy przyszedł do kuchni i powiedział mi „seno” (tzn. cześć). Nasze dzieciaki zachowały się wzorcowo – zadbały o niego, oprowadziły po placówce, radośnie powitały brawami podczas kolacji. Mam nadzieję, że będzie mu u nas dobrze!
W ostatnie dni pogoda nas nieco oszczędza. Nas, ale także nasze budynki. Ostatni kaloryfer pękł w sobotę. Od tamtej pory cisza i oby trwała ona do wiosny… Podobno i tak tegoroczna zima jest łagodna (maksymalna temperatura, jakiej tu doświadczyłam sięgała -35 stopni). W każdym bądź razie jeszcze luty przed nami… Dzięki Bogu dzieci nie chorują zbyt często (w końcu to Mongołowie, nie to co ja!). Codziennie hartują swoje młode organizmy spędzając każdą wolną chwilę na sankach. I mogę do znudzenia ganiać je za brak czapki, czy kurtki – im jest ciągle chalun (ciepło)!
Cóż więcej? Przygotowujemy się do święta Jana Bosco, podczas wieczornych modlitw codziennie odmawiamy z dziećmi nowennę, nasi podopieczni głębiej też zapoznają się z jego życiem i działalnością.
I tak mija dzień za dniem… Każdy niby podobny do siebie, ale zupełnie inny… Czas płynie niczym wartka rzeka, do której nie sposób ponownie wejść. Staram się zatem wykorzystywać go maksymalnie, zapisywać w pamięci uśmiech każdego dziecka, momenty spędzone wspólnie, wszystko to, co będzie przypominało mi o nich po powrocie.
Na koniec kolejne podziękowania. Danielu – wielkie dzięki za organizację zbiórki pieniędzy wśród fanów Scody Octavi na rzecz naszych podopiecznych! Dla mnie osobiście jest to kolejne niesamowite świadectwo, że tak niewiele trzeba, by wspólnymi siłami wesprzeć innych! Serdeczne dzięki!

Wszystkim odwiedzającym życzę SŁOŃCA, takiego jakie mamy tutaj w Mongolii, które rozprasza wszelkie smutki i tęsknoty, które rozpromienia serce!

sobota, 17 stycznia 2009

"Huhhu ha, huhhu ha-nasza zima płata figla!"

Mija kolejny dzień w Amgalan – sobota. Dzień oblany cudownym słońcem, które dodaje energii do pracy. Pogoda w Mongolii jest niesamowita! Mimo mrozu (obecnie najczęściej jest -25 stopni) w dzień święci takie słonko, że wewnątrz budynku ma się wrażenie, iż mamy polski lipiec. To złudzenie zostaje jednak weryfikowane po wyjściu na zewnątrz;).
Miniony tydzień okazał się dość trudnym. Warunki klimatyczne dają nam się konkretnie we znaki i nie możemy być pewni tego, że jutro będzie lepiej… Co i rusz zabierają nam prąd, w związku z czym w błyskawicznym tempie zamarzają rury (albo po prostu je rozsadza). Ksiądz Wiktor wraz z chłopakami podejmują nieraz nocne próby rozmrożenia tychże rur (np. poprzez rozpalanie ogniska w garażu). Problem ten nie omija również naszych samochodów – akumulatory zamarzają… Każdy poranek zaczyna się więc od pytania „czy będziemy mieli jak odwieźć dzieci do szkoły?”. Reasumując, nasz stan „mieszkaniowy” nie wygląda najlepiej. Połowa kuchni jest zamarznięta (jest w niej 1,5 ◦C), przedszkole, budynek dziewcząt, w którym mieszkałam nie nadają się do użytku. Okna pękają, drzwi stawiają opór przed zamknięciem… Przyglądam się temu wszystkiemu i dziwię, że to wszystko jeszcze stoi… Gdy patrzę na stan budynków, myślę sobie „aby do wiosny”… Dla mnie pokrzepiające „byle do wiosny” oznaczać będzie koniec marznięcia, powrót do jednoosobowego pokoju, ale dla naszych dzieci?! Czy w następną zimę będzie szansa tu normalnie funkcjonować, mieszkać?! Czy dziury w ścianach nie będą na tyle wielkie, żeby oprócz mysz nie miały możliwości odwiedzać pokoi inne większe zwierzaki?! Czy dzieci będą mogły wziąć ciepły prysznic, czy w nocy nie będą marzły?! Te i inne pytania martwią, bo przecież to MOJE dzieci… Każdy dzień coraz bardziej zbliża, każda zabawa, wspólne sprzątanie, odrabianie lekcji, przebywanie z nimi pozwalają poznać je jeszcze bardziej, przyjrzeć się im indywidualnie – na co je stać, z czym sobie nie dają rady, na co należy zwracać uwagę. Każde z nich staje się KIMŚ ważnym w moim życiu. Już dziś obawiam się dnia wyjazdu, momentu, kiedy będę musiała powiedzieć im „bajerla, bajerte” (dziękuję, do widzenia). Dobrze, kończę ten osobisty monolog;).
Wspomnę na koniec, że oprócz trudnych sytuacji Nowy Rok przyniósł też pozytywne zmiany. Wspólnie z nauczycielkami udało się zmienić dotychczasowy plan, który był dość mocno zakorzeniony w życie Amgalan i skupiał się głównie na sprzątaniu, nie zaś rozwoju dzieci. Zapewne będzie potrzeba sporo czasu na to, by definitywnie stwierdzić, że plan został wcielony w życie, ale jesteśmy pełni optymizmu. Jak zaznaczałam we wcześniejszym poście – nasza praca – to nie tylko praca dziećmi, ale również edukacja naszych pracowników. Czasem zastanawiamy się na kim należy skupić większą uwagę? W każdym bądź razie udało się wprowadzić stałe zajęcia plastyczne, muzyczne i sportowe, jak również codzienne korepetycje z angielskiego. Mam wielką nadzieję, że reszta pomieszczeń nam nie zamarznie i będziemy mogli realizować nasze zajęcia;).
Druga dobra nowina – doszedł kontener z darami z Polski! Czekaliśmy sporo na niego, aż w końcu dotarł do mroźnej Mongolii! Pragnę podziękować każdej osobie z osobna, która nas wsparła w jakikolwiek sposób – czy to przez darowanie rękawiczek, ubrań, przekazanie pieniędzy na zakup butów, czy też zatroszczenie się o ich zakup. Wielkie dzięki!
„Ile dasz, tyle otrzymasz, czasem z najbardziej niespodziewanej strony”. Paulo Coelho

Pozdrawiam wszystkich odwiedzających bloga i proszę o przesłanie odrobiny ciepła!

czwartek, 8 stycznia 2009

"A miało być tak pieknie..."

...nikt nie obiecał, że będzie łatwo! Siedzę w swojej dziupli i co chwila otrzymuję nowe wieści, którymi chcę się podzielić z Wami, żebyście nie myśleli, że na misjach to tak pięknie i kolorowo!
Po pierwsze: Zdechła nam już trzecia krowa, tzn.została ubita przez ks.Wiktora, bo gdyby zdechła śmiercią naturalną (wszystko wskazywało na to), to nie nadawałaby się do jedzenia, a tak-mamy choć na miesiąc mach!
Tak samo jak i u jej poprzedniczek okazało się, że wewnątrz miały pełno śmieci-np. folii i innych gadżetów, które nawet najzdrowszy mongolski żołądek nie byłby w stanie strawić! Owe "smakołyki" przebywały tam już od kilku lat co gorsza... Jeśli chodzi o karmienie naszego bydła, to mamy niemały mankament-brakuje nam bowiem śrutownika, który mieliłby drobno ziarno. A tak-trafia ono całe do żołądka i takie zostaje wydalane... Rzecz prosta, że nasze krówki szukają czegoś więcej, a co mogą znaleźć pod warstwą śniegu?! Nie dobrze...
Po drugie: Jest przed 23 i właśnie przyjechała ekipa, która zajęła się naprawą rur. Nie mieliśmy prądu przez godzinę i to wystarczyło, by woda w nich zamarzła, po czym doszło do rozsadzenia. Na chwilę obecną nie ma wody... Mamy dwa wyjścia: albo rokopać pompę, albo "pożyczyć" wodę z innego ujścia szlouchem strażackim. Jutro się tym zajmiemy.
Wieść trzecia: Erundbold w szpitalu. Podejrzenie tyfusa, albo czerwonki-nie wiadomo... Biegunka z krwią utrzymuje się nadal, dziś dokonano dezynfekcji ośrodka.
To tyle "radosnych" wieści na dobranoc.
Wspomnijcie nas w modlitwie, abyśmy przetrwali tę zimę, aby kuchnia nam się na głowę nie zawaliła, aby elektryczność nie robiła sobie więcej holiday, aby dzieci myły łapki przed posiłkami, aby starczyło nam wiary i nadziei, że będzie lepiej...
Kolorowych i ciepłych snów życzę! I pamiętajcie: "co nas nie zabije, to wzmocni!"

środa, 7 stycznia 2009

Steal a live!!!!

Puk, puk! Tak to ja! Steal a live! Teraz wszystko od początku…
Mam świadomość że trochę milczałam w ostatnim czasie, za co z góry przepraszam i dziękuję moim przyjaciołom za mobilizację, aby skrobnąć kilka zdań. Liczę jednak na wyrozumiałość Waszą i wspomnę tylko że czas świąteczny okazał się bardzo pracowitym. Przygotowań nie brakowało, rąk do pracy na szczęście też! W chwili obecnej „łapię oddech” siedząc w łóżku, kurując się… Niestety – jak wiadomo – warunki klimatyczne nie są tu zbyt sprzyjające, szczególnie takim „zdechlakom” jak ja i każde drobne przeziębienie odbija się echem;( (choć z tego co mi wiadomo w moim kochanym Olsztynie goszczą nie mniej niższe temperatury!). Mam zatem chwilę, aby na spokojnie wrócić do minionych bardzo szybko dni i choć w kilku słowach nakreślić co niezwykłego działo się w naszym Amgalan w ten wyjątkowy czas Bożego Narodzenia…
W niedzielę przed Wigilią rozpoczęliśmy strojenie naszego domu. W jadalni stanęła duża choinka, charakterystyczna szopka w kształcie jurty. Dzieciaki udekorowały swoje pokoje i szkołę…
Środa była normalnym dniem, tyle że zamiast nauki dzieci i pracownicy mieli w szkole występy, tańce, hulanki a następnie mszę w katedrze. Ja zostałam przygotować Wigilię. Chciałam ukazać naszym podopiecznym choć trochę naszej tradycji. Wspólnie z Xenią przygotowałyśmy ponad 130 pierogów z kapustą i grzybami, barszcz czerwony. Mimo mego buntu wewnętrznego, trzeba było przygotować danie z uwzględnieniem macha(czyli mięsa) – ponieważ święto u Mongołów bez mięsa nie jest żadnym świętem! Biały obrus, kolorowe chusteczki, świąteczne stroiki na stole wywarły na dzieciach duże wrażenie. Mam nadzieję, że poczuły się w tym momencie kimś wyjątkowym, dla kogo specjalnie w ten wieczór przygotowana została inna niż zwykle kolacja. Po wspólnym wieczerzowaniu nadszedł czas na Mikołaja. Okazał się on bezwzględnym wobec tych, którzy nie chcieli zatańczyć, czy powiedzieć wiersza! Spontaniczne rozdawanie prezentów przerodziło się w dyskotekę, która prędko się nie zakończyła… Radości było co nie miara! Dzień zakończyliśmy kameralną Pasterką i śpiewem polskiej kolędy „Przybieżeli do Betlejem…" witając Nowonarodzonego w Amgalan!
Następnego dnia wieczerzę wigilijną spożywaliśmy w Don Bosco wspólnie z rodziną salezjańską. Tego wieczoru bawiliśmy się równie dobrze! Nie ważne ile kto miał lat – wszyscy uśmieliśmy się do łez podczas zabaw prowadzonych przez brata Antoniego i siostrę Beatris.
Dwudziestego siódmego grudnia gościliśmy w naszym domu najuboższych sąsiadów. Kolejny piękny, ubogacający w przemyślenia i doświadczenia dzień. Nasze dzieci spisały się na medal! Gościły tych ludzi w sposób niesamowity – przywitały, wskazali drogę do kuchni, zajęli się najmłodszymi przybyłymi pociechami, następnie odprowadziły pomagając zanieść starszym babciom prezenty, które otrzymali od naszej wspólnoty. Każdy był za coś odpowiedzialny. Program artystyczny, zabawy i gry, wspólny obiad i na koniec wręczenie podarunków przyniósł zmęczenie wszystkim. Widziałam jednak niesamowitą radość na twarzach naszych podopiecznych, nie tylko maluchów, ale też starszych. Wierzę, że czuli w tym momencie satysfakcję z tego, co mogli zrobić dla tych ludzi. Była to dla nich dobra lekcja dzielenia się z innymi tym, co mają, bo przecież nie trzeba mieć wiele, by móc podzielić się z drugim człowiekiem…
W poniedziałek ostatnia Wigilia – tym razem z naszymi pracownikami – i wzajemne życzenia, aby nie zabrakło wśród nas zrozumienia, miłości, abyśmy pamiętali dla kogo pracujemy…
Mam nadzieję, że poszczególne słowa, sytuacje, które zapadły w serca nas wszystkich podczas tych dni pozwolą jeszcze bardziej oddać się pracy, a także kształtować postawy, zachowania, które będą zbliżać do Boga i ludzi…
Tak więc po krótce wyglądały Święta w Amgalan… Wiem, że słowa nie wyrażą wszystkiego, ale choć w skrócie chciałam się z Wami podzielić swoimi przeżyciami. Na tym kończę dziś. Jest po północy – życzę więc pięknych snów!